Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/266

Ta strona została przepisana.

— Tak, zrywasz obietnicę, daną mi przed niedawnym czasem, że mogę na ciebie, jak na syna, liczyć w potrzebie. Otóż dziś przyszła ta potrzeba; wzywam cię, byś słowa dotrzymał.
— Pan dobrodziej może się obejść beze mnie.
Stary się zaperzył.
— A ja ci mówię, że nie! Mam sam gospodarzyć, może uczyć się rotacji czy notacji pola dlatego, że tobie strzeliło coś do głowy!
— Można majątek w dzierżawę wypuścić!
— A samemu siedzieć tu w swędzie dla twoich kaprysów!
Emeryt aż sapał z irytacji. Uparte milczenie Chojeckiego podniecało go tylko. Widząc, że gniew nie nie poradzi, chwycił się innego środka. Zapalił świecę i skierował się ku drzwiom sypialni — w progu stanął.
— Kochałem twego ojca, jak brata — rzekł łagodnie — kochałem cię, jak syna. Byłeś mi dzieckiem, myślałem, że mi podporą i pociechą będziesz. Nie ja tobie, lecz ty mnie mogłeś zrobić łaskę; nie chciałeś z pychy zrobić ofiary dla starego przyjaciela, który ciebie chciał sercem do siebie przywiązać! Nie gniewam się na ciebie; zrób, jak ci się zdaje najlepiej! Dobranoc, Tytusie!


∗             ∗

Co to było? co się stało? jak mogło wydarzyć się coś podobnego?