Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/268

Ta strona została przepisana.

wom natury i chęci, aż wrócił w dawne nurty i huczał i parskał i szumiał, witając wyzwolenie z niewoli.


∗             ∗

Ze smutkiem wypada przyznać, że redakcja „Gazety“ w cztery lata od rozpoczęcia naszego opowiadania była tą samą brudną i zadymioną norą, co przedtem. Miotłę i wapno wyklęto na wieki z tego sanctuarium i, choć dziennik dawał dobre dochody, nie zmieniono nic z zasady brudów odwiecznych. Redaktor miał zbyt wiele do roboty, żeby mógł zwrócić uwagę na podobne drobnostki.
Od chwili zmiany losu Chojeckiego, skończyły się dla redaktora złote dni Aranjuezu.
Ach, ileż to razy z głębokiem westchnieniem wspominał dawnego sekretarza, cichego, spokojnego chłopca, wiecznie na miejscu, wiecznie tylko pracą zajętego.
Z trzech jego następców każdy hołdował, z okropną szkodą dla dziennika, jednej z trzech rozkoszy, opiewanych przez walc Straussa.
Pierwszy trzy ćwierci czasu trawił w restauracji lub winiarni, u biurka odsiadywał chwile drzemki i czkawki poobiednej. Drugi za donżuanerję obrywał regularnie co parę dni kijem po grzbiecie i leczył swe guzy w redakcji — wcale niestosowny okaz dostojnika politycznego organu, — lub, co gorsza, ginął jak kamfora całemi tygodniami, a za powrotem był ogłupiały osta-