Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/269

Ta strona została przepisana.

tecznie i zdał się tylko do ziewania. Trzeci poza zajęciem redakcyjnem miał manję kompozytorską. Plątały mu się w głowie motywy piosenek, bemole, takty, akordy. Gwizdał dzień cały i liczył w natchnieniu muchy po suficie.
A redaktor pracował za trzech i chwilami chwytał się za włosy, w bardzo niechrześcijański sposób wzywając na dawnego pomocnika dziesięciu plag razem.
Wbrew życzeniom, Chojeckiemu wiodło się dobrze w Galicji, jak wnosił redaktor z paru listów starego emeryta, pisanych staroświecką polszczyzną, pełnych uwielbienia dla przybranego syna.
Ten nie odzywał się nigdy. Dawny zawód musiał mu dobrze obrzydzić pióro i atrament. Od roku wieści urwały się zupełnie. Już redaktor zaczął się obawiać owych, tylekroć wzywanych, plag egipskich, gdy pewnego dnia bemolowy sekretarz wezwał go do biura, mówiąc, że ktoś pragnie zobaczyć go osobiście.
Gaz palił się mętnie — redaktor ujrzał tylko wysoką, nieznaną postać. Spytał obojętnie o żądanie.
— Musiałem się bardzo zmienić, kiedy mnie pan nie poznaje — odezwał się głos, który starczył za prezentację.
— Chojecki! — wykrzyknął dziennikarz.
— Ja sam, na usługi!
Ręce się spotkały w serdecznym uścisku.
— Skądżebym cię miał poznać, chłopcze! Żegnałem wyrostka, widzę mężczyznę! Patrzcie, co