Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/271

Ta strona została przepisana.

Chłopak spoważniał, obejrzał się wokoło. Nie dogadzał mu widocznie niedoszły Verdi czy Bellini.
— Mam interes osobisty, trochę ważniejszy: przyjechałam do pana, by chwilę porozmawiać sam na sam.
— Panie Powichrowski, pan daruje, że poproszę o zastąpienie mnie przy korekcie — przerwał redaktor muzyczną ekstazę sekretarza.
Kompozytor znikł, nucąc pod nosem świeżo ułożoną melodyjkę.
— Bodajeś oniemiał, grająca tabakierko! — zaburczał w formie pożegnania pryncypał, siadając z gościem na ławce pod ścianą i zapalając papierosa.
— Cóż to za interes, chłopcze? — zagadnął żywo.
— Chcę prosić pana o adres i wiadomość o losie pańskiej... to jest panny Henryki Dobrzyńskiej...
— Co? Twojej żony? Ależ człowieku, skądże jedziesz? z Kaledonji? od ludożerców? Wszakże ci akuratnie posyłam gazetę, a tam o niej pełno wieści! Chyba nie czytasz, lub nie wiesz, że się przezwała Harriet na scenie?
— Nie, nie wiem, i wyznam otwarcie, że wiadomości te mało mnie obchodzą. Nie czytam ich nigdy.
— A stryj?