Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/275

Ta strona została przepisana.

— A, żeby nawet była piękną jak Venus z Milo, — zawołał niecierpliwie Chojecki — to ona nie dla mnie!
— Kto to wie!
Puszczającego się na koncepta wujaszka wstrzymało wejście kilku osób. Gdy ich się pozbył, nie było już Chojeckiego.
— Uciekł, niecnota, nie obiecał wrócić. Chciałbym, żeby go Henia zbałamuciła! Toby była jeszcze lepsza farsa, jak ich gody małżeńskie! Cha, cha, cha! żeby też on choć raz poznał, co to szał i krew, tobym tej czarodziejce dał pierwszy medal nagrody na konkursie prac nadludzkich! Morze limfy ten człowiek, choć się pozornie rozruszał i ożywił. Ach, żeby go Henia zbałamuciła!


∗             ∗

Było ich dwoje w rozkosznym buduarze, pełnym atłasu, koronek i kwiatów.
Kobieta siedziała w fotelu, oparłszy o poręcz swą drobną główkę, zwróciwszy na niego parę oczu wielkich, palących, jak noc ciemnych i jak noc tajemniczych. Po jej różowych ustach błądził uśmiech niejasny, dziwny. Na jej twarzyczkę o delikatnym owalu różowy półcień pokoju rzucał chwilami niby wrażenie rumieńca, nadającego tej cudownie pięknej kobiecie nieprzeparty urok świeżości.
Była to Harriet, bożyszcze Paryża, bożyszcze, zmienne jak kameleon, a ubóstwiane bałwochwalczo. Ubóstwiano ją, gdy kochała jak Gretchen,