Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/278

Ta strona została przepisana.

wszystkie, i że nietylko jej oczy poszły za aksamitną portjerę.
— Madame, hrabia przysłał kosz storczyków — szczebiotała za nią pokojówka. — Son altesse prosił o audjencję; markiz był, zostawił kartę.
— Au diable, hrabiowie, altesy i markizowie — zawołała niecierpliwie. — Proszę cię, Marjo, na przyszłość nie przyjmuj kwiatów, a te, co są, wyrzuć precz. Głowa boli od tego zapachu. Że też ci ludzie pojąć nie mogą, że o nich dbam tyle, co o tego ulicznika, który pokazuje białą mysz w klatce. Każdy lamentuje o miłość, jakby tego towaru był u mnie hurtowy skład.
Co za interes on może mieć do mnie? — myślała półgłosem, idąc do modniarki i zrywając w przechodzie zieloną gałązkę paproci z wazonu. Piękny jest i tak inny, jak wszyscy. Ten chyba nie będzie żebrał miłości, i prawił komplementów, czegóż chce zatem?
Henia nie przypuszczała, żeby można było czegoś innego żądać od niej. Była roztargniona przez wieczór cały i dzień następny, jakaś niespokojna, zamyślona chwilami, to znów nienaturalnie wesoła. Zapomniała zupełnie o figlach i swawoli, śpiewała dziwnie niedbale, wyglądała czegoś nie cierpliwie.
To coś widocznie odnosiło się do wieczornej herbaty, bo dopiero wtedy odzyskała swój dawny humor. Ogień jasno palił się na kominku w malutkim buduarze, pieszcząc jej ożywioną twarzyczkę, czerwieniąc piękne rysy poważnego męż-