Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/28

Ta strona została przepisana.

Nikita Siemionow dobył z kieszeni jakiś papier, brudną próbę drukarską, i pochylony nad stołem, robił ołówkiem znaki i uwagi.
Tak go zastał Gregor po godzinie. Spojrzał na papier i rzekł:
— Jutrzejszy numer „Ziemi i Woli“ ty drukujesz sam?
— Nie, żona.
— Twoja?
— Moja.
— Nie mieszkacie razem?
— Nie. Ona pracuje u Karstowa w sklepie, a nocą gazety odbija. Jak mnie wezmą, ona zostanie. Jest dziecko.
Gdy to mówił, nawet i wtedy twarz mu się nie rozjaśniła. Niewolnik to był swojej idei. Schował makulaturę do kieszeni i zawołał tandeciarza. Zabrano się do dzieła. Gdy noc dobiegła kresu, z bramy jedenastego numeru wyszedł na ulicę kacap młody, ryży w typowym tułubie i obdartej czapce. W kieszeni miał pasport Jakowa Samonowa z pskowskiej gubernji, starowierca, miał nóż, pieniądze, w cholewie miał rewolwer i pęk kluczyków.
Jednocześnie ze sklepu tandeciarza wyszedł młody człowiek, ubrany pół po europejsku. Kacap szedł przodem, student Nikita za nim. Tak długo trwało. Wreszcie robotnik zwrócił w stronę dworca kolei, student poszedł w przeciwną stronę. Otarli się prawie o dwóch policjantów, którzy śledzili psa podejrzanego o wściekliznę.
Nikita ani razu się nie obejrzał.