Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/286

Ta strona została przepisana.

Falanga rozpierzchła się na wsze strony, jak zgraja ogarów w pogoń za jeleniem, zachęcona tajemniczą nagrodą.
Trzy dni minęło. Co wieczór, czarne aksamitne oczy primadonny obiegały salę, szukając jednej postaci, codzień napróżno. Amatorowie królewskiej czary nie dawali znaku życia, obcy ludzie zasypywali artystkę kwiatami, obojętne dla niej dłonie biły frenetyczne brawo. Jego nie było.
Czwartego dnia afisze oznajmiły „Fausta“ Gounoda. Kasa była w oblężeniu, bilety dochodziły bajecznych cen; dyrektor pył ścierał z pod stopek Gretchen, gdy wysiadała z karety; tłum towarzyszył jej za kulisy.
Spóźniła się nieco, więc spiesznie zmieniła strój i pobiegła na scenę. Grzmot oklasków powitał ją. Spojrzała na salę. Byłoż to przeczucie, czy wypadek?
Pierwsza twarz, która się wynurzyła wyraźnie z tego morza głów ludzkich, była jego.
Siedział sam w loży pierwszego piętra i patrzył na nią.
Minutę nie czuła nic, nie słyszała żadnego głosu, tylko swe serce rozszalałe; oddech zamarł, zapomniała, gdzie była i co śpiewać miała.
Oklaski nieprzerwane, frenezja tłumu, pozwoliły jej odzyskać przytomność. Złożyła ukłon królewski i śpiew się rozpoczął.
Byłże to ludzki śpiew? byłaż to Harriet?
Nie, takiego głosu nie wydały dotąd nigdy jej piersi, dla ludzi tak dotąd nigdy nie śpiewała. Ona