— Pas de danger! Nie noszę węgierskiego nazwiska. Żądania pani, zwrócone do mnie, są zapewne pobieżne i bardzo drobne. Czy potrzebuje pani paszportu?
— Nie, czegoś więcej, ale o tem później. Moje żądanie ogranicza się, byś pan był dziś po teatrze na rogu placu, koło pomnika. Compris?
— Oui, madame.
Tak się odbyła ich pierwsza rozmowa. Chojecki usunął się z ukłonem, poszedł z resztą towarzystwa do jej buduaru, rozmawiał swobodnie ze znajomymi.
Jakiś udekorowany jegomość, nie zważając na niestosowność miejsca, wszczął z nim długą dysputę o ostatniej sesji Izb; Harriet, w doskonałym humorze, podniecona, szczęśliwa, żartowała z Batyanim.
Nagle zrobiło się jej jasno na duszy. Frazes Chojeckiego o węgierskiem nazwisku był iskrą, oświecającą rzecz wcale nową. Czuła zazdrość w tej wzmiance i z radości nad tem odkryciem gotowa była uściskać Węgra.
Od czasu do czasu, nieznacznie, magnetyzmem pociągane oczy jej szły w stronę, gdzie on stał, i za każdym razem Chojecki podnosił też wzrok i spuszczał zaraz głowę, jakby złapany na gorącem uczynku kradzieży. W jego głowie minowało pytanie, na co i po co miał dziś czekać na rogu placu? co go spotkać miało od kobiety, którą postanowił całe życie nienawidzieć.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/292
Ta strona została przepisana.