— Nie.
— Dlaczego?
— Bo go dać nie chcę.
— Ce n’est pas une raison.
— Owszem! Racja ta sama, którą pani miała przed trzema laty.
— Ja? Vous revez il me semble. Moja racja! Pan sądzi, że jabym ją wyznała?
— Ach, więc to nie był kaprys tylko? — spytał powoli, podnosząc wzrok na nią.
Światło latarni ulicznej oświecało jej twarz. Wyraz bezmiernego rozdenerwowania osiadł na niej. Siłą zdobyty uśmiech rozchylił lekko koralowe usta; patrzyła przed siebie na gaz, milczała.
Już nie mógł oczu od niej oderwać.
— To nie był kaprys tylko? — powtórzył. — I ja się kaprysem nie rządzę! Rozwodu pani nie dam, bo... bo nie chcę, by cię ktokolwiek swoją nazwał, byś komu rozdawała uśmiechy i spojrzenia, by ktoś miał prawo do ciebie. Nie, nie, rozwodu ci nie dam, pani, dopóki ja żyję, szczęścia, które się mnie należało, nikt mieć nie będzie.
— Cóż panu po tem szczęściu? Ono nie nosi u pana mojego imienia.
— Kto pani to mówił — mruknął niewyraźnie.
Udała, że nie słyszy.
— Porzucając scenę, ja chcę mieć dom, spokój, życie rodzinne. Jeśli mnie pan nie uwolni, będę tułaczem bez kąta własnego dla czyjejś fantazji. Czy to słuszne?
— Ma pani mój dom.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/296
Ta strona została przepisana.