Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/35

Ta strona została przepisana.

rze, niżsi urzędnicy. Tam już się dysputy toczyły, plany rozwijały, rzucano coraz krwawsze zdania i poglądy. Były to bratnie duchy studenta.
Zdarzały się dla urozmaicenia „prazniki“ i festy, wieczorki demokratyczne, jarmarki, pijatyki. Wesołe to były wakacje.
Nareszcie trzeba było się rozstać. Pewnego wieczora Nikita w niezwykle dobrym humorze wszedł do swego mentora.
— Czas wracać, Nikołaj Antonowicz! — rzekł, oglądając przy świecy naboje rewolweru. — Żyd dał donos na mnie — a jutro ma policja aresztować! No, bywajcie zdrowi! Przeprowadźcie na trakt!
Poszli bez drogi, poza ogrodami.
— Na Boga, Nikita! — szepnął nastawnik — toż ciebie złowią na uniwersytecie.
— Na jakim! — zaśmiał się student. — Ty wiesz, skąd ja przyjechał? dokąd jadę? A jeśli ty nie wiesz — to któż? Oni? Te durnie, policjanty? Niech szukają wiatru w polu.
Niedaleko karczmy zatrzymał się — usiadł na płocie — zapalili papierosy. Nikita nasłuchiwał, rozglądał się, wreszcie zaśpiewał:

W małem siole Wańka żył,
Wańka żył!
Wańka Tańku polubił,
Polubił!

Zanim śpiewać skończył, nastawnik wydał okrzyk zgrozy, kłęby czarnego dymu objęły karczmę, a wnet i płomień błysnął.