Stacja pocztowa w Olszance była, jak wszystkie, żydowskiem domostwem, której tyły zajmowały stajnie i remizy, a naprzeciwko, za błotnistą ulicą, świecił szynk, zwykłe schronienie pocztyljonów.
Pewnej nocy, pisarz miejscowy zdawał koledze listy i pakiety do następnej stacji, a obadwa mieli mocno skwaszone miny. Ten, co zostawał wolałby jechać, bo miał żonę sekutnicę; ten, co jechał, wolałby zostać, bo zakochany był w miejscowej popadiance. Na dworze zresztą wicher szalał, padał śnieg i wcale drogi nie było.
Pod oknem, przylepiony do ściany, stał człowiek i przyglądał się przez szybkę robocie, przysłuchiwał się lakonicznym uwagom.
— Ot, policyjna depesza do gubernatora — słyszeliście, telegraf popsuty!
— Psia robota. Jeszcze i za telegraf obowiązek spełniaj! — mruknął drugi urzędnik, wsuwając papier do torby.
Człowiek podpatrujący odlepił się od ściany i poszedł do szynku.