Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/43

Ta strona została przepisana.

ale tobie kwiatek dogadza — to wstyd, a potem będzie nieszczęście.
Gregor brwi zmarszczył.
— Od nikogo pociechy nie poproszę — mruknął przez zęby i wyszedł.
Zmęczony był, więc spieszył na strych, gdzie mieścili się od roku we czterech. On i Świda byli medykami, Sewer słuchał prawa, Maksymow filologji; po za studjami pracowali rozmaicie: dawali korepetycje, przepisywali akta, chwytali bylejaką robotę, żeby żyć. Sewer miewał zasiłki od opiekuna, Maksymowem zajmował się jakiś pop, daleki krewny, — Świda i Gregor dawali sobie sami radę.
Gdy Gregor wszedł do stancji, zastał Świdę zajętego nauką, Maksymowa czytającego w kącie.
Brakło śpiewu Sewera.
Filolog powitał przyjaciela uśmiechem tak szczęśliwym i radosnym, że aż zaćmił jego szpetotę; Świda badawczo spojrzał mu w oczy.
Legł Gregor spać, ale mu czegoś brakło — wreszcie zrozumiał powód swego niepokoju. Ziewnął i rozejrzał się.
— Gdzie Sewer? — spytał.
— Niema!
— To widzę, słyszę i czuję. Byważ tu kiedy tak cicho przy nim — ale gdzie się powlókł?
— Będzie już zawsze tak cicho! — mruknął zadowolony Maksymow, a Świda dodał:
— Kazał cię pożegnać — wyjechał zupełnie.
Mówił to tak niechętnie, że zajął Gregora.