Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/46

Ta strona została przepisana.

miesiąc, a na Jeziernę nie spadała konfiskata. Dziwili się sąsiedzi, a wreszcie dziwić się przestali. Pewnej nocy, w głębi puszczy, gdzie z partją obozował, dowiedział się Sławicz, jaki to glejt miał dom jego przodków, gniazdo uczciwych Polaków. Przyszedł ktoś świeży do braci osaczonych i przy ogniu rozpowiadał:
— Tego wzięli, i tego, i tamtego. Ten dwór spalono, ten zaorano, ten skonfiskowano.
— A Jezierna? — spytał Sławicz.
Opowiadający go nie znał, więc odparł bezwzględnie:
— Jezierna bezpieczna! Strzeże pułk piechoty — no, a pułkownik — kochanek pani!
— Kto on?
— Jakiś petersburski elegant. Rolę gospodarza dobrze odgrywa. Ze dworu pułk idzie na nas obławą jutro!
Wstał Sławicz od ognia, strzelbę wziął i poszedł. Chłop rybak przeprowadził go nocą przez jezioro, szedł oślep na zgubę. Podobno pułkownik miał nazajutrz obwiązaną rękę. Boże — strzelba w pokoju niewygodna broń. Wezwał ludzi, żeby usunęli trupa z sypialni pani. Trup miał dwie rany od kul pistoletowych, a na sobie powstańcze łachmany. U pani w kilka miesięcy potem urodził się syn. Nie zaprzeczył nikt, gdy go nazwano Sławiczem — ale też nikt w to nie wierzył. Pułkownik ruszył dalej w swej zwycięskiej walce i więcej się w Jeziernie nie pokazał. Sławiczowej jednak glejt pozostał, ale usiedzieć nie mogła w tamtych