Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/53

Ta strona została przepisana.

godnym szacunku, bo my rycerze biednych, małych, pokrzywdzonych! Idź od nas — czynowniki niech ci będą mistrzami!
Chwastow milczał, Maksymow uczuł się wolnym, tłum cofnął się i malał. Umykali lepsi, wstydem zdjęci.
Gregor wtedy pierwszy raz przemówił, rękę na ramieniu Maksymowa trzymając. Zdało się, że blask słoneczny go oświecał, taka piękność, siła i zapał zeń biły. Mówił swym metalicznym głosem, co miał raz po raz to stali zgrzyty, to dzwonów dźwięki, to organów powagę.
Słowa mu biegły jak rzeka, zwroty miał to groźne i dzikie, to błagalne; a przed oczyma słuchaczy rozwijał się obraz całej ludzkości — tej zdeptanej — nędza, rany, krzywdy. Aż głos jak w trąbę uderzył, trąbę do boju, do powstania, do wynagrodzenia, a potem w modlitwie jakby skończył, w prośbie o zgodną pracę, o wytrwałą walkę, o szlachetne braterstwo, o zgodę i jedność. „Bo dzieło wielkie jest i przeklęty, co mu przeszkadza, głupi, co za sobą go nie widzi, nieszczęsny, który je zdradza!“
Już przestał mówić — a jeszcze długie minuty cisza trwała taka, że nawet szmer oddechów ustał — potem ledwie szepty zadrgały, a wreszcie rzucili się do niego wszyscy, porwali na ramiona, wyli — podnieceni do szału — zelektryzowani na bohaterów.