Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/54

Ta strona została przepisana.

Zdumieni ciszą — z dalszych izb ukazali się starsi — wszedł wreszcie Nikita z tym obcym i słuchali tej nadzwyczajnej wymowy.
— Więc to wasz Małorus! — szepnął obcy. — Zobaczymy go wysoko. To demon! Więcej takich — a sprawa nasza wygrana.
— Taki stworzy sobie podobnych! — zawołał Nikita przejęty.
Odtąd Gregor przemawiał czasami i odtąd on był rzeczywistym zwierzchnikiem. Doszło do tego, że Siemionow nie zdecydował nic bez porady z nim. Poznał tedy Gregor wszystkie tajemnice i wszystkich ludzi, ideą z nim złączonych, i tylko dotąd Świdy nie przejrzał.
Polak był to człowiek spokojny i cichy, zgnębiony swem położeniem wyjątkowem, rzetelny pracownik, marzyciel w chwilach wolnych. Wtedy śpiewał, albo czytał poezje swoje narodowe. Cenił go Gregor i zjednać chciał. Czekał, że on zacznie o tem rozmowę, ale Świda o tem zdawał się nie myśleć.
Więc raz zaczepił go sam pewnej wolnej niedzieli wieczorem.
— No i cóż — i ty z nami? — rzekł.
Myślał wahanie spotkać, ale Świda kategorycznie odparł:
— Nie.
— Jakże! Pogodziłeś się ze świata porządkiem?
— Nie, ale w wasz plan nie wierzę — tutaj.
— Jakto, tutaj?