Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/56

Ta strona została przepisana.

— Tyś się urodził o dwieście lat za wcześnie, jak ja o dwieście za późno. Dlatego zmarnujemy się obadwa!
— Więc ty czego pragniesz — do czego dążysz? Czyście już tak zupełnie niewolą spodleni, że żadnej iskry w was nie zostało?
Świda poczerwieniał.
— Ja osobiście nic już burzyć nie chcę. Królobójców nie było w naszym narodzie. Zmęczony, skrzywdzony, cierpię cicho! Chciałbym do ziemi swej wrócić, i na niej żywot zbyć — pracując. Ach, kawałek ziemi!
Gregor pogardliwie splunął.
— A ziemiaż ta? Uważasz, że twoja? Kazionna ona, czynownicza, popia a nie twoja!
— Moja! — dumnie podnosząc głowę rzekł Świda. — Moja, bo na niej mój ojciec padł w otwartej walce, bo w niej moja matka leży, która mi tę oto jedną pamięć po sobie zostawiła, zaszytą w szkaplerzyk.
Sięgnął medyk do piersi i pokazał blaszkę srebrną, jak medalik. Orzeł i Pogoń były na jednej stronie, Bogarodzica na drugiej.
— Ot — mój sztandar. Mnie idei ni walki szukać nie trzeba. Pod ten znak pójdę albo pod żaden. Nie wolno mi też po nocy walczyć i tradycji burzyć — mnie starego rodu synowi — i nie stanę z tymi, co w Boga nie wierzą — bom Tej Królowej poddany! Wy — młody naród — żyć i działać poczynacie. Nie brudźcież rzezią pierwszej