Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/59

Ta strona została przepisana.

— Stado! — burknął Nikita, zwracając się do Gregora.
— I my stąd pójdziemy. Dla ciebie jest rozkaz stawienia się w Genewie, mnie poruczono przekradzenie z zagranicy fałszywych asygnat. Tedy ruszymy za dni parę. Skończyłeś egzaminy?
— Skończyłem.
— Zabierz swe papiery. Kto wie, czy wrócisz tutaj. A teraz do dzieła. Trzeba z gotowemi rozkazami dla wszystkich być dzisiaj na sesji. Och! katorga wakacyjna — ile to ginie przez te dwa miesiące, jeden o drugim nie wiedząc!
Zasiedli do dzieła. Nikita wziął na siebie przekradzenie fałszywych asygnat, tęższych rozsyłano na propagandę po całem Cesarstwie, słabych oddawano pod zarząd zorganizowanych klubów, rzucano ową zarazę ducha wszędy, by toczyła społeczeństwo.
Załatwiwszy tę czynność, wyszli, zostawiając Polaka w mieszkaniu.
Wczesna wiosna opanowała już niebo i ziemię. Latarnie uliczne nie rozjaśniały już ulic. Rozjaśniał je śliczny księżyc i gwiazd miljony na wypogodzonem odświętnie szafirze niebios. Dniepr szumiał potężny, a wiatr nanosił w nozdrzach świeżej ziemi rzeźwość, pobudzał krew do grania.
Tak idąc, wspomnieli o sobie.
— Żonkę mi rzucić trzeba! — rzekł Nikita. — Ostatni wieczór tu bawię. Jutro Nikifor tandeciarz pasporty nam przygotuje i pójdziemy. Kobieta zostanie sama.