Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/69

Ta strona została przepisana.

Gregor, idący za nim, począł się bacznie owej podszewce surduta przypatrywać, ale nic nie dojrzał, to tylko, że była łatana i cerowana troskliwie.
Po chwili człowiek jakiś, palący fajkę przed domostwem, gdy go mijali, wstał i począł iść za nimi. Tak przeszli we trzech wieś, wcale się nie odzywając. Na drodze obcy wyprzedził Nikitę i on ich prowadził teraz. Wsunęli się w gęsty, bukowy gaj, potem w dębinę, gdzie już tylko ścieżka się wiła.
Nikita zagwizdał, przewodnik zawtórował mu i Gregor tę samą melodję powtórzył. Uczuli się spokojni, że trafili. Wreszcie bór się rozrzedził i ukazała się leśniczówka.
Przewodnik wszedł do domku, studenci położyli się na trawie, z całą abnegacją czekając dalszego ciągu.
Gregor patrząc na schludne budowle, ład i dobrobyt tej osady, rzekł ponuro:
— Dożyją też wnuki twoje, żeby rodziny, co gniją po piwnicach, marzną po poddaszach, miały każda taką fermę i zdrowie?
— Ten wiek idzie! Czas gnić i marznąć panom! — odparł chłop, dziko łyskając oczami.
Przewodnik ukazał się we drzwiach i patrzał na nich. Wstali tedy i podeszli.
— Ludów dzwon? — rzekł leśniczy.
„Ziemia i Wola!“ — odparli obadwa.
— Znak!
Nikita nóż dobył, kołnierz surduta odpruł, wyjął z pod szwa skrawek brudnego papieru.