Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/76

Ta strona została przepisana.

— To dowód, jak moja matka dobrze pana zapamiętała! — odparł dość swobodnie.
Generał się roześmiał. Podobała się despocie niefrasobliwość młodego.
— Nie nazywaj mnie panem. Czy nie wyglądam na ojca dorosłego syna? Zestarczysz mnie wobec kobiet, ale cóż robić. Grzeszki młodości! Zresztą, niech moi spadkobiercy się wściekają. Nazywaj mnie jak najczęściej ojcem! Dlatego mam jeszcze parę kwestyj z tobą do załatwienia. Ochrzczono cię po katolicku?
Sewer głową skinął.
— Trzeba to zmienić. C‘est mal vu!
Młody sekundę się zawahał. Przez tę sekundę mignęła mu w myśli sylwetka Świdy, klękającego codziennie do pacierza, znoszącego z dumną godnością prześladowanie swego wyznania, chełpiącego się cierpianą niesprawiedliwością.
— Cóż to — dewot jesteś, fanatyk, baba? — zaśmiał się ironicznie generał. — Cha, cha! prowincja cuchnie od ciebie!
Sewer poczerwieniał, dotknięty w próżności.
— Ja i wyznanie! To śmieszne zestawienie! Jakakolwiek religja jest dla mnie martwą literą. Nie wierzę w żadną i dlatego nie cierpię wszelkich ceremonij, odbywających się w kościele, mniejsza w którym!
— Ale o tem mowy niema! To się załatwi tutaj, w tym samym gabinecie. Chodzi o to, abyś należał do panującego kościoła. Dalej zwolniony jesteś