Wszystko tedy odbyło się dawnym trybem i powróciła cisza. Jenerał tylko naciął w pamięci nowy karb na nihilistów, a nie mając świeżych ofiar, wyrobił obostrzenie kary tym, którzy nie mieli więcej światła Bożego oglądać w życiu — i gnili pomału.
A na świecie panowała cisza głucha, ponura! Ciszy tylko Sewer nie czuł.
Lato minęło szybko i jesień przyniosła znowu bale, znowu zamęt, którym połowa świata zabija czas, próżnię życia, często rozpacz lub sumienie. Hulał Sewer na zabój, tygodniami całemi nie pokazywał się w domu, był wszędzie i nigdzie.
Pewnego ranka, po całonocnej biesiadzie w jakimś zimowym ogrodzie podmiejskim, zmęczony, półżywy, otrzymał wezwanie od ojca, by się stawił w ważnym interesie. Pismo przyniósł żandarm i wedle rozkazu nie ustąpił, aż go usadowił w powozie. Po przybyciu do domu, Agafon, przyboczny sługa generała, czekający w przedsionku, nie dał mu chwil wytchnienia.
— Jego wysokość raczy czekać! — rzekł dobitnie.
Sewer poszedł, ziewając, w najgorszem usposobieniu, rozżalony na taką krzywdę, którą wyrządzano jego swobodzie.
I generał wyglądał, jakby się nie kładł tej nocy. Miał na sobie mundur paradny i wszystkie ordery.
— Bodajże cię! Od wieczora czekam i szukam. Łatwiej złoczyńcę wytropić, niż ciebie!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/80
Ta strona została przepisana.