Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/84

Ta strona została przepisana.

nakładał już rękawiczki; obok, na stole, starannie przechowana w wilgotnym mchu, leżała gałązka bzu perskiego.
— Czy to kwiat od kogoś, czy dla kogoś? — spytał stary libertyn.
Sewer mocno poczerwieniał.
— Przysłano mi bez nazwiska! Nie wiem! — odparł, chowając spiesznie kwiat do kieszeni.
— Może chcesz, moim wyżłom daj do powąchania. Odnajdą rychło ofiarodawczynię!
— Ech, nie warto! — zbywająco rzucił Sewer.
— Jedziemy zatem w swaty!
— Ach, prawda! Proszę ojca o swobodę do jutra!
— Potrzebujesz się poradzić kogoś? Owszem.
Gdy weszli, salony już były pełne. Glebow chciał doprowadzić syna do hrabianki, ale chłopak mu zginął w tłoku masek i mundurów. Lawirując, opędzając na wszystkie strony od zaczepek, kierował się gwardzista do oranżerji, obszedł zakątki pomarańczowe, zajrzał na ławki, osłonięte równikowemi paprociami, i wreszcie stanął, niby w podziwie, przed jakimś kwiatem. Opodal, na ławce, dwoje ludzi rozmawiało zcicha i bardzo żywo. Była to sprzeczka. Kobieta uderzała wachlarzem po liściach, potrząsała głową, przeczyła; mężczyzna coś jej przekładał, o coś nalegał. Maska okrywała oczy damy, ale miała na sobie liljowe domino i gałązkę perskiego bzu u ramion. Sewer znalazł, czego szukał.