Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/85

Ta strona została przepisana.

Kobieta miała kształty nadzwyczaj piękne, arystokratyczne ręce i karnację bladej róży; z pod koronki błyskały mocno ponsowe usta, z za maski widać było demonicznie piękne oczy. Ujrzała i ona Sewera i kończąc rozmowę, podniosła głos do sąsiada:
— Tymczasem dosyć tego, Platonie. Zarzynasz mnie twemi dowodzeniami. Jeśli mi się uda, i owszem, ale niczego nie obiecuję! Idź sobie — chcę się bawić.
— W każdym razie nie zapomnij o mnie, siostrzyczko!
— Nie zawiodłam ciebie dotąd!
Mężczyzna wstał, ucałował jej rękę i odszedł. Dama powolnym ruchem zdjęła maskę i spojrzała na Sewera. Podszedł i skłonił się.
— Omal się hrabia nie spóźnił! — rzekła z dąsem. — Zaraz odjeżdżam.
— Mam obiecany kotyljon.
— O, ja lubię dotrzymać tylko tego, czego nie obiecywałam. Zresztą Platon mi zatruł wieczór.
— A zatem wierny i w niełasce, parę słów tylko rzucę. Hrabina wie, że się żenię?
— Bardzo żałuję przyszłej żony hrabiego. Któż to?
— Hrabianka Gizella!
— Ha! ha! ha! Więc to na hrabiego przypadł los konserwatora drogocennych depozytów? Jesteś osobą, wzbudzającą aż tak wysokie zaufanie? Winszuję!
— Dziękuję pani!