Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/86

Ta strona została przepisana.

Sewer znowu się skłonił, rozdrażniony szyderstwem. Wieścią tą myślał zwalczyć chłodną kokietkę. Myślał, że zechce skorzystać ze swego wpływu i zabroni mu. Zawiedziony, ostygł nagle. Głuchy gniew w nim wzbierał.
Kobieta patrzyła nań drwiąco.
— Nie róbże, hrabio, takiej wściekłej miny. Przygotuj się do nowej roli, łagodnego, bezstronnego świadka, a tymczasem usiądź, proszę!
Usłuchał, nadąsany. Zaleciał go zapach perfum; na ciasnej kanapce opierali się prawie o siebie.
— I to wszystko, co mi pani powie? — mruknął, poczynając drżeć.
— Cóż więcej? — ruszyła ramionami. — Śmieję się!
— Patrząc, że ja cierpię!
— Wolę sama nie cierpieć!
— I nie kochać?
— Naturalnie!
— Pani jest gorszą od kata!
— Doprawdy? Dziękuję za porównanie. Pan zaś jest naiwniejszy od dziecka.
— Dlaczego?
— Bo pan cierpi nad moją wesołością. Żebym ja panu wybierała żonę, wybrałabym tylko hrabiankę Gizellę. To mi dogadza.
— Bo?
— Może się pan domyślać i kombinować. Słyszy pan, coś grają. Czas nam się ukazać. Ruszaj