Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/93

Ta strona została przepisana.

dwuznacznego słowa, ale też nie spojrzała nigdy w oczy, nie odezwała się serdecznie.
Bywali razem, jeśli tego wymagał obyczaj świata, rozmawiali z sobą ściśle tyle, ile wymagała konieczność i żyli tak pod jednym dachem, rozdzieleni otchłanią obojętności jego i jej głęboką niechęcią, za zdradę i kłamstwo. A Sewer szalał, jak przedtem.
Mówiono, że nigdy dotąd hrabina Zita nie była tak długo dla jednego łaskawą; zazdroszczono mu, winszowano. On, upojony tryumfem, stracił wszelką miarę i równowagę.
Występowali wszędzie razem, afiszowali się bezczelnie, doszło do tego, że zażądała, by żonę do niej wprowadził na bal zapustny, gdzie w żywych obrazach ona miała być Arjadną, on Bachusem.
Był nietrzeźwy, gdy z tą propozycją przybył do Gizelli, nie pojmował, co czyni. Ona wysłuchała go spokojnie, purpura krwi objęła jej przezroczyste skronie, milczała sekundę.
— Niestety, być nie mogę — odparła wreszcie. — Mam sesję przytułku pod prezydencją najjaśniejszej pani, właśnie w ten dzień.
Pijany zaśmiał się cynicznie.
— O! muszę zatem ustąpić! Czy to będzie pierwsza schadzka? Pocóż tyle zachodów? Pałac jest wolny. Ta filantropja zbyteczną jest maską.
Gizella tym razem zbladła jak ściana.
— Pałac wolnym nie jest, bo w nim mieszka mój honor. Wyjdź pan.