Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/10

Ta strona została skorygowana.

do tych rysów kurz drożny, dym karczemny i bezczelny uśmiech głodu.
Zmierzch zapadał jesienny, mglisty, pełny wilgoci i chłodu. Drobny deszczyk mżył z wiatrem, przejmując do kości nędzarza, naigrawając się z jego płótnianki dziurawej. Stacja została daleko, brzozy gościńca szumiały resztkami liści, gdzieś woddali grały trąby pastusze.
Wędrowiec przystanął chwilę i słuchał.
— Tak śpiewa, jak surma trębacza. Ladaco dął, jak miech w kuźni... — zamruczał, wstrząsając się z zimna.
Potem splunął i szedł dalej, przyśpieszając kroku.
W dali przez mgłę i zmierzch szary zapalały się czerwone światełka nisko nad ziemią, niby sesja gromadna świętojańskich robaczków. Do światełek tych dążył podróżny. Było to miasteczko, synonim kilkuset Żydów, kilkudziesięciu karczem i błota. Nigdy piękne nie było, jesień uczyniła je obrzydliwem. Ogołociła mieszczańskie ogródki z zieleni, powlokła ściany, ulice, dachy brudną wilgocią. Nogi tonęły w śmietniskach i błocie.
Wędrowiec zwolnił kroku, rozglądał się wkoło.
Przez okienka świecił ogień kominów, snuły się cienie, zalatywała czasem na pustą ulicę śpiewka samouka, śmiech, kwilenie niemowląt, urywki rozmowy; deszcz trzymał każdego w domu, zresztą takie miasteczko umiera ze zmrokiem.
Parę razy podróżny się zatrzymał, zajrzał w okno, chciał może wstąpić, zapytać o kogo, ogrzać się, spocząć, ale po chwili namysłu szedł dalej. Twarz jego powlokła się chmurną zadumą; dawne wspomnienia widocznie rwały się ku niemu od tych chat i ognisk.
— Jakbym wczoraj odszedł — zauważył. — Jezioro szumi! jak dawniej, a dym pachnie chlebem matuli. A w chacie pod świętym obrazkiem wisi pewnie harap ojcowski. Na mnie czeka. A ja idę! Ha, ha!