bezpieczny. Ostatecznie doroczny podatek na rocznicę ery chrześcijańskiej obszedł się mniejszą niż zwykle kwotą i to go ucieszyło.
Zato kolega Benedykt zabił mu swem ostatniem zdaniem nielada klina w głowę. Z zarzutem tym nie mógł się pogodzić. Chciał dysputować, dysputować do upadłego. Pobiłby tego gwiaździarza z kretesem. Nauczyłby go nie ciskać kalumnij na triumfalny pochód ludzkości.
— Ile jej najświetniejszych gwiazd pogasło! To też gadanie!... I nazywają go uczonym. Astronom! Nieprawda! Hipotezista, mrzonkarz!
Profesor rękami machał, laską stukał i na którymś zwrocie skręcił w stronę mieszkania kolegi.
— Dysputować, dysputować!...
Ale uszedłszy kroków sto, przecie się zreflektował. Krótki dzień zimowy miał się ku schyłkowi, obiadu historyk dotąd nie dostał, był mężem, ojcem, chrześcijaninem, trzeba wracać do domowych penatów. Wzburzony wszedł do kamienicy, na piętro, drżącą ręką otworzył drzwi swej pracowni i zamknął je hałaśliwie. Żeby nie Olimpja, rozmówiliby się z tym kasjopejczykiem, dowiedziałby się, jakich to gwiazd on żałuje, może inkwizycji, może Bastylji, może przewagi możnych magnatów, może tajnych sądów?
Profesor Bonifacy usiadł w fotelu u swego biurka i, jakby miał przed sobą antagonistę, jął dowodzić półgłosem:
— Swoboda myśli i ducha, równość wobec prawa, opieka nad słabym, bezpieczeństwo mienia i rodziny. Słuchaj! Głośny sąd, statuta strzeżone przez rządy, ład w całym świecie, równowaga, pokój! Pokaż, pokaż w twoich starych wiekach takie gwiazdy, jak teraźniejsze wojska, kampanje, marynarka. Gdzie korsarze, bandy zbójów, rabusie z herbami na tarczach, gdzie siepacze Richelieu’go, gdzie bezprawia Lankastrów? Pokaż, pokaż te twoje gwiazdy, szanowny Benedyk-
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/103
Ta strona została przepisana.