Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/104

Ta strona została przepisana.

cie! Może warjatka Joanna d’Arc, myt, brednia uklecona przez mnichów? Może drugi myt, Tell szwajcarski? Oni w to wierzą, ci gwiaździarze! No, gadaj, gadaj!
W gabinecie profesora zaczął rozpościerać swe panowanie mrok wieczoru, białawy od całunu śniegu na dworze. Naprzód osiadł kąty i wypędzał z nich światło ku środkowi pokoju, potem rozsunął się po ścianie i gnał światło ku oknu, nareszcie, jak szara pajęczyna, zasnuł całą postać profesora. Wkrótce od drzwi z cieni tych wynurzyła się ostra sylwetka astronoma Benedykta. Jak zwykle, cichy i zamyślony, przed kolegą stanął i uśmiechając się łagodnie, coś mu pokazał za plecami.
Profesor się obejrzał. Za nim nie było ściany, ani szafy z książkami, która zwykle tam stała, tylko jakaś dal srebrno-błękitna, bez końca. Profesor zdziwił się i, jak człowiek wyrwany z koła swych pojęć, obejrzał się wstecz. Ale i tutaj, zamiast biurka i kanapy, była taż sama nieskończoność srebrno-błękitna, od której go bolały oczy i chwytał zawrót. Wyciągnął rękę i szczęśliwie uchwycił się ramienia profesora Benedykta. Wówczas zauważył, że płyną. Spojrzał pod nogi. Iskrzyło się coś złotawo, niby muszla drobna wśród tego oceanu.
— Kolego, do djaska! Co my robimy?
— Płyniemy wstecz czasu.
— Ładna awantura! Ależ mnie oczy bolą!
— Weź te szkła.
— Spadniemy w przepaść!
— Spadniemy, gdy przyjdzie nasz dzień. I my światem jesteśmy.
— Ale gdzież my, u djabła, jesteśmy?
— Na Kasjopei.
— Na Boga żywego! Wyrżniemy się o drugą gwiazdę.
— A siła ciężkości?