Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/105

Ta strona została przepisana.

— Przecie powiadasz, że takie karambole się trafiają!
— Temu, kto z drogi swej schodzi.
— Benedykcie, w twoje ręce się oddaję. Uczony jesteś, mędrzec. Drogi gwiazd znasz nawylot. Prowadź, mistrzu!
— Bonifacy, spuść się na mnie.
— Gdzież my zajedziemy tym pędem?
— Tam, gdzie płoną te gwiazdy, co dla ziemi pogasły.
Pod złotawą muszlą rozstępowała się przestrzeń; płynęli w wielkiej ciszy.
— Jaki tu spokój — rzekł historyk.
— A bo każdy swej drogi pilnuje, a wszyscy do jednego dążą.
— I my z nimi?
— Nie; my wychodzimy z koła.
— Na Boga, nie zaczep się o którą!
— Polegaj na mnie.
Profesor Bonifacy dostrzegł teraz, że kolega miał w ręku złote koło sternicze, a oczy wytężone na szlaczek ledwie dostrzegalny, mleczno-biały, który się wił zygzakiem wśród światów złocistych w bezustannym obrocie.
— Gdzie ziemia, kolego?
— Daleko za nami. Mijamy Uranusa.
— A długo będziemy tak płynęli?
— Jesteśmy na miejscu.
— Staniemy?
— Broń Boże! Bytem jest ruch. Gdy staniemy, stoczymy się w przepaść.
— Płyńmy, płyńmy!
— Patrz teraz!
Historyk podniósł oczy i wnet je zmrużył. Wokoło nich wirowało od świateł tęczowych i złotych, od gwiazd, od słońc, od planet. Jak pył wirowały, krzyżowały się, splatały ciała świetlane i dążyły