Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/109

Ta strona została przepisana.

dzą od jednej gwiazdy, malutkiej a wielkiej, o której i ty zapomniałeś.
— A mnie co do gwiazd?
— Boś jej syn.
— Benedykcie, bredzisz!
— Bredzę, bredzę. Powtarzasz mi to zaczęsto. Cierpiałem długie lata. Dziś się porachujemy. Dziś jesteś na mojej łasce i niełasce. Uważasz... puszczam ster, a oto nadchodzi kometa z Tellem i Joanną d’Arc. Ona cię roztrzaska!
Historyk błędnem okiem powiódł wkoło. Mgławice przepłynęły, a meteor zbliżał się z szybkością błyskawicy.
— Zginiemy więc razem! — wrzasnął nieludzkim głosem.
— Nie, bratku! Pięć gwiazd ma Kasjopea, a zginie tylko twoja. Ja przeskakuję na drugą.
To mówiąc, astronom uskutecznił na wiek jego niespodziewane saltomortale i znalazł się nagle na łódce drugiej, a historyk pozostał bezradny i czuł, że ster przestał działać, srebrna toń zaczęła się pod nim uchylać. Spadał, a jednocześnie nadlatywała na niego kometa z bohaterskim Szwajcarem i natchnioną dziewicą.
— Benedykcie! — wrzasnął, tracąc równowagę.
— Dziś 24 grudnia! — odparł odległością stłumiony głos. — Chrześcijaninem jestem, a tam na tej malutkiej gwieździe mój Bóg się rodzi. Magowie już poszli, ludy, męczennicy, rycerze, narody bezdomne, mnichy, bohaterowie. Uczonych co roku mniej Go wita na ziemi. Za kolegów ja stanę; muszę śpieszyć, by mnie wszyscy nie ubiegli. Ot tam, ku gwiazdce betleemskiej moja droga.
Mimo strachu profesor Bonifacy spojrzał w kierunku głosu i ujrzał, że wszystkie te komety, plejady, mgławice szły szlakiem jednym ku gwieździe, co malutka i nikła świeciła jak słońce.