— Są konie z Gajowa?
— Ondzie!
Parobczak w dziurawym kożuszku, siny od mrozu, a uśmiechnięty przyjaźnie, stanął przed pytającą, wskazując ręką na siebie, a potem na sanie kilimkiem przykryte, zaprzężone parą tłustych mierzynków.
— A druga panuńcia? — zaraz spytał. — Pan kazał dwie panienki zabrać z kolei.
— Dwie też powieziesz, mój kochany. I tłumok jest.
Chłopak na wszystko się uśmiechał. Zajechał pod ganek stacji, ułożył pakunek, otulił starannie nogi panienek, wgramolil się na kozioł, parę razy zgrubiałe dłonie «zabił», zagarnął lejce, cmoknął na konie i ruszył z kopyta.
Wylecieli w pole równe, płaskie, pokryte marną sośniną, brzózkami i jałowcem. Jak okiem zajrzeć, nie było śladu ludzkiej siedziby. Mróz był siarczysty, z wiatrem, przejmującym do kości. Nosy panienek, które ledwo widoczne były z pod kapturków i chustek, poczerwieniały jak najdojrzalsze pomidory. Tuliły się jedna do drugiej, odwracały się, jak mogły, od wiatru. Przed niemi krwawo zachodziło zimowe słońce, tonąc powoli w mglistym tumanie śniegu.