Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/113

Ta strona została przepisana.

Gniada parsknęła, aż ją jakby dymem owiało a chłopak dalej prawił:
— Potem z kolędą do pałacu przyjdziemy, do panów. Bez zawodu... będzie drugi półkwaterek. A potem na wieś skoczym pohulać!
Śmiał się jak dziecko. Białe jego zęby z pośród posiniałych warg, oczy z pod rzęs migały radośnie, a mróz tymczasem malował się na jego twarzy białemi plamami, szczypał, jak gad za uszy, dobierał się przez złą odzież do piersi i pleców.
Panienki umilkły. Nosy nawet pochowały, zgarbiły się, znieruchomiały. Zimno przejmowało je do kości; wicher, pomimo futerek, smalił jak ogniem. Nie widziały już ani drogi, ani okolicy; przymknęły zmęczone oczy, trzęsły się chwilami. Zdały swe losy na Daniłka i Opatrzność. Zdawało się im, że jadą strasznie długo, ale bały się wyjrzeć na świat i zgoła nie wiedziały, co się dzieje.
Raptem sanki stanęły.
— Co tam? — spytały, wyzierając.
Przestraszyły się. Wicher już nie górą szedł, ale nisko, jak ostrze kosiarza i rwał mroźny śnieg, i niósł go i kręcił i siał. Zrobiło się tak ciemno, że tylko kontur stojącego Daniłka widniał, biały, jak bałwan śniegowy.
Gdzieś z boku mgliste świeciło światełko.
— Może panuńcie do Mendla wstąpią i pogrzeją się trochę? — zaproponował uprzejmie.
— To jeszcze nie Gajów?
— Gdzież? Jeszcze godzina drogi.
— Jezus, Marja! A jakże to jechać, kiedy nic nie widać? Zostańmy tutaj do rana. Zginiemy w drodze, zbłądzimy, wilki nas opadną.
— Uchowaj Boże! Toć ja tę drogę znam, jak ścieżkę do swojej chaty — zaprotestował parobczak. — Ja panienki, jak w biały dzień, powiozę. Dalibóg,