Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/117

Ta strona została przepisana.

obejrzał się desperacko w stronę strasznego pościgu. Ale za sankami były już tylko białe, gęste tumany, bezbrzeżna pustka i noc. Ni szarych plam, ni zielonawych skier — nic...
I raptem zmieniona twarz Daniłka zadrgała, skurczyła się i z za zsiniałych warg zabielały zęby.
— A bacz! — wyszeptał bez dźwięku. — Ja taki mówił, że oni cyganów i krawców biorą! Ot, jak posłyszeli, co my chrześcijanie, wzięli i poszli. Licha ich mać!
Po chwili dodał:
— A ot i doma jesteśmy! W Imię Ojca i Syna!... Wio, gniada, dostaniesz świętego siana! Uh! Jak tu zaraz na dziedzińcu olej pachnie i pierogi! Ja taki mówił, co drogi nie zmylę, tylo co panuńcie krzynę się zlękły...
Przez cała wieczerzę i pół wieczora opowiadały panienki wujostwu swą przygodę. Gdy przed sienią ozwał się dzwonek i skrzypki kolędników, wszyscy wylegli ich słuchać i zobaczyć Daniłka-bohatera.
Stal na samym froncie. Nie miał nawet czasu się okrzątnąć. Miał na sobie ten sam potargany kożuszek, na nogach postoły, słomą wypchane, na twarzy ten sam dziecinny, dobroduszny uśmiech. Znać tylko było po nim, że miska klusek, druga zupy grzybowej, trzecia gruszek, czwarta pęcaku, cały śledź, pierog i półkwaterek odrestaurowały go po poście i strachu. Świeciły mu się oczka małe, błyszczała twarz czerwona, nabrzmiała od mrozu.
Na widok państwa pokłonił się nisko, obejrzał się po towarzyszach i zaintonował:

A wczora z wieczora,
Z niebieskiego dwora,
Przyszła nam nowina...

Odśpiewali, kolejno przystępowali do poczęstunku.