Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/122

Ta strona została przepisana.

— Może pan. Trzeba dostać u twego męża, Anielko, wóz i konie.
— Dostać u szwagra wóz i konie — zaśmiał się pan Jan. — To się równa ósmemu cudowi świata.
— Spróbój-no ty, Anielko!
— Ani myślę — ruszając ramionami, odparła siostra.
— Dostanę ja — zawołała pana Jadwiga.
— Zdaje mi się, że to on idzie właśnie.
Ciężkie kroki słychać było w dalszych pokojach i wnet tubalny głos huknął:
— Anielo!
— Jestem! — obojętnie odparła pani, nie zmieniając swej niedbałej pozy w wygodnym fotelu.
Pan domu wszedł, szlachcic wysoki i barczysty, spotniały, czerwony jak upiór, w płóciennym kitlu i butach za kolana.
— Pić mi się chce — rzekł. — Tyle razy cię prosiłem, żebym o tej porze miał mleko albo herbatę; a tu w domu nawet wody niema.
— Zamiast mnie prosić, każ służbie i na lokaja krzycz w razie zapomnienia.
— Co to lokaje! Mam na to żonę, żebym miał wygodę!
— Mój drogi, ja ci się na sługę nie godziłam.
Szlachcic, o ile to być mogło, stał się jeszcze czerwieńszym. Chciał coś ostrego powiedzieć, ale obejrzał się na młodą pannę i powstrzymał. Chustką otarł spalone, suche usta.
— Et, niema co gadać! — zamruczał, wychodząc; zdaleka znowu się odezwał burkliwie: — Indyki twoje i kaczki znowu mi dziś morgę pszenicy wydeptały. Skaranie boskie!
— Indyki równie dobrze są twoje, jak i moje — nie omieszkała odciąć pani Aniela.
— Nieprawda! Żeby były moje, miałyby pastucha.
— To go sobie najmij!