piechotą, pomsty niebios wzywając na takie drogi. Widok Ługów uspokoił ich znowu, natchnął uroczystą powagą. Umilkli, bojąc się skompromitować. Poprawili odzież, spojrzeli po sobie krytycznym wzrokiem: nikt posądzenia nie poweźmie.
— Jasiu! — szepnęła pani Aniela. — Pytaj ty o chatę Makara. Nam nie wypada.
Wioseczka była niewielka. Pierwszy spotkany chłop wskazał domostwo czarodzieja, a że szedł w tę stronę, klacz zaś i na ulicy nie przyspieszała kroku, towarzyszył im.
— Zdaleka wy? — pytał.
— Zdaleka — potwierdził mniemany Iwan.
— Po radę do Makara?
— Aha!
— Da radę, da! Mocny on. W tych stronach niema mocniejszego — potakiwał chłop. — Ondzie! Zajeżdżajcie na podwórze i śmiało wstępujcie do chaty. Stary zawsze jest doma.
Na dworze już szarzało. Z okienek chaty czerwony blask smugą się słał na podwórze. W izbie gwar panował. Pan Jan umieścił konia pod płotem, wysadził kobiety. Pani Aniela ruszyła przodem, zalecając spokój i milczenie. Weszli przez wysoki próg do sieni, w których dawało się słyszeć krząkanie wieprza i panowała woń kiszonych buraków. Spostrzegli drewniany skobel u drzwi do izby i weszli.
— Niech będzie pochwalony Jezus! — pozdrowiła pani Aniela.
— Na wieki! — odpowiedziało z dziesięć rozmaitych głosów.
Chata była pełna po brzegi, mężczyzn, kobiet, dzieci. Mężczyźni spożywali właśnie wieczerzę, czerpiąc pokolei z jednej miski i pożerając chleba ogromne porcje. Kobiety usługiwały, krzątały się koło pieca i komina, dzieci z psami swawoliły na boku. Wszyscy
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/126
Ta strona została przepisana.