Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/13

Ta strona została przepisana.

pać swą odzież, pies przy swojem stał prawie. Stróż to był wierny, posłuszny i uczciwy — a on?...
Skrzypnęły drzwi sieni. Kobieta zgarbiona i siwa wyjrzała z chaty, nawołując psa. Wędrowiec zbliżył się do niej.
— Kto tam? — spytała, cofając się na widok czarnej postaci.
— Ja, matko... — odparł stłumionym głosem.
Kobieta zatrzęsła się całem ciałem. Przez dwanaście lat nie zapomniała dźwięków tej mowy.
— Kto? — powtórzyła, uszom nie wierząc.
— Ja matko, Paweł! — powtórzył.
Zapanowała chwila milczenia. Łojówka na stole i parę głowni w kominie oświetlało chatę i ich dwoje. On stał w progu, pochylony, mnąc czapkę w ręku; ona naprzeciw niego, blada, drżąca, bez głosu.
Nagle poczerwieniała od gniewu i wstrętu, odstąpiła jeszcze dalej i spytała surowo:
— Skądże ty przychodzisz? Z więzienia, czy z szynku?
Po jego twarzy przeszedł żar rumieńca.
— Ja, matko, po więzieniach się nie walałem — wyjąkał. — Pracowałem.
— Pracowałeś?... Kłamiesz! Kto pracuje, nie wygląda tak, jak ty! Tyś rabował chyba!
Wskazała pogardliwie na jego łachmany.
— I czegoś wrócił? — zawołała znowu. — Dość ja wstydu miałam przez ciebie i dość łez! Daj mi umrzeć w spokoju!
— Ja nie wiem, czego ja przyszedł — zaczął posępnie, przygnębiony surowym wzrokiem. — Byłem stąd niedaleko... Coś mnie wzięło, przyszedłem... Biedny ja, matko, ale wy nie wiecie, co we mnie żyje, jaki ja nieszczęśliwy! Nie ze szczęściam ja hulał i pił dawniej, nie ze szczęścia uciekł, jak złodziej, w świat... Oj niedola to moja, niedola!