Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/133

Ta strona została przepisana.



MYŚL

— Dziecko, czyś jeszcze zadań nie pokończyła?
— Nie, mamusiu.
— A czegóż ci jeszcze braknie?
— Wypracowania.
— Pokaż je.
Dziewczynka w bronzowym mundurku, zmęczona i wycieńczona, odsunęła się od stolika i wskazała na wielki biały arkusz, gdzie na wstępie stał jeden wyraz: Myśl. Pod nim kilka słów przekreślonych, jakieś arabeski, a wreszcie wilgotny ślad łzy. Dłoń matki dotknęła czoła pensjonarki. Gorące było, o silnie pulsujących skroniach, jak ta karta papieru poznaczone arabeskami, chaotyczne, pełne bezsilnej żałości.
— Nie wiesz, co pisać?
— Jabym wiedziała, żeby profesor powiedział, ale dzisiaj zły był i srogi. Na tablicy to tylko napisał i poszedł.
— Nie dręcz się. Napiszesz jeszcze. Spocznij trochę, może ci pomogę.
— Mamusia mi powie, co to myśl?
Oczy dziewczyny roziskrzyły się nadzieją, a usta przywarły do matczynej ręki, pieszczącej jej mizerne policzki.
— Nie powiem ci, dziecko, co myśl wedle nauki, bom nie mędrzec; nie powiem ci też wedle sztuki, bom nie artysta, ani wedle teologji, bom nie doktor Kościoła. Powiem ci tylko, że myśl bywa jak atomy