nąć od pierwszego chłodu, by opaść od lada powiewu, jak opada ich rówieśnik, śnieżny kwiat jabłoni.
— Napiszę i to, mamusiu.
— Napisz, że są takie, co porwane pragnieniem przestrzeni i swobody, tęsknotą za jakimś światem cudnym, upojone marzeniem o dalekich bezchmurnych widnokręgach, zrywają się, niby stada ptaków o silnych lotkach, krwi gorącej i świetnem upierzeniu. Zrywają się i lecą szlakami, które im się zdają nowe i dla nich tylko dostępne.
I napisz o takich myślach, co są rylcem i dłótem i na licach dojrzałych kreślą swoją historję gmatwaniną różnych kresek i zygzaków, które potem ktoś może zapisuje i wciąga w dzieje tego kraju, co się zowie ludzkością.
A wreszcie wspomnij o takich, co są jak owe motyle białe, tylko nie giną od chłodu, bo same są zimne; i nie opadają w bujną trawę, niby jabłoniowe kwiecie, ale sypią się gęste, zbite, niezliczone, aż pokryją ziemię całą, siewy ludzkie i przyrody cuda, grobem będąc, zimą, śmiercią!
— Mamusiu, ja to wszystko napiszę. Zapamiętałam! Tylko o tych ptakach nie wiem, co z niemi się stało. Przecie one dolatują?
— Nad morzami bywają światła daleko widoczne, światła latarni, drogowskazy dla kupieckich i wojennych statków. Ptaszki za słońca je biorą wśród czarnej nocy. Zmęczone, oślepłe, sił resztki dobywają, by dolecieć. A potem piersią trafiają w ostre brzegi barjery i zabite na miejscu, opadają w morze u spodu wieży, jak pyły, jak plewy. Zostaje po nich na kratach czasem piór kilka, czasem krwi skrzepłej ślad nieznaczny...
— Mamusiu! Jak ja napiszę i dostanę piątkę, to nie moja będzie, ale mamy! Może to się nie godzi?
— Godzi się, dziecko, godzi, boś i ty moja. A tylko gdy ten towarzysz, ten genjusz do ciebie
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/135
Ta strona została przepisana.