Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/137

Ta strona została przepisana.
POŁUDNICA

Dyszało powietrze skwarem, zamierała ziemia w ciszy lipcowego południa, do płuc z oddechem żar wpadał. Niebo nie miało kawałka chmury, powietrze nie miało drżenia najlżejszego powiewu.
W naprędce skleconej budzie, nieopodal świeżo usypanego plantu kolei żelaznej, dwóch techników skończyło właśnie obiad, więcej niż pierwotny.
Upal działał przygnębiająco na ich humory. Młodszy w milczeniu palił cygaro i wypróżniał jeden po drugim kieliszki konjaku; starszy pochylony nad deską, stół zastępującą, kreślił końcem noża jakieś geometryczne figury lub kolumy cyfr.
— Drzewiecki, jak ty myślisz? Rak tutaj, czy Koziorożec? — ozwał się młodszy, ocierając spocone czoło.
— W połączeniu z konjakiem chyba Ekwador — z lekkim uśmiechem rzekł starszy.
— Mnie właśnie konjak ochładza! Spróbuj!
— Dziękuję, nie aprobuję tego systemu.
— Zaraz się spać kładę i nie wypełznę z tej nory aż koło północy.
— To logiczniejsze.
Wstał, włożył surdut i wziął czapkę.
— Dobranoc zatem — dodał, kierując się ku drzwiom szałasu.
— Wychodzisz? Dokąd?
— Na linję. Do roboty.