Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/138

Ta strona została przepisana.

— Wściekniesz się niezawodnie. Prześpij chociażby południe!
— Ba!... A południca?
— Co takiego?
— Nie wiesz? Prawda! Tyś mieszczuch. Ja bo wieśniak jestem. Byłem raczej — znowu się uśmiechnął i podnosząc oczy nagle rozbłysłe, dodał: — No i będę... znowu.
Mizerny był i wyniszczony, starszy niż lata. Kolega spojrzał na jego odzież wytartą i zapadłe policzki.
— Drzewiecki! Prawda to, żeś kutwa i chciwiec? Mówią, że pracujesz nie dla sławy i karjery, ale dla pieniędzy, że je tkasz w swój odłużony majątek, głodem przymierasz, z myślą zmarnowania nauki na wsi. Mój drogi, nie warto było w takim celu tyle lat nad książką ślęczeć.
Starszy ręką machnął.
— Są rzeczy, których ty może nie pojmujesz. To, co o mnie mówią, jest rzetelną prawdą. Ale bo, widzisz, kogo wieś hodowała, z tym ona potem ślub bierze, a biada temu, co ten ślub zerwie! Tak-ci ze mną się dzieje. Ja włóczę za sobą brak i nudę, jabym się właśnie zmarnował, żebym do tej mojej ślubnej nie wrócił. Śmiejesz się? Nie rozumiesz mnie. Wy najmujecie mieszkania; miasto to ul, wy pszczoły, albo świerszcze; my mieszkamy na dziadów miejscu... Wieś to gniazdo, my jak wróble, do jednej strzechy nawykłe. Królowałeś ty kiedy? Ja królowałem. Mieszczuch to coś z miljona, wieśniak to król! Powiesz: moja Warszawa, twój głos będzie jednym z tysiąca. Powiem ja: moja Lipowa, a nikt ze mną nie powtórzy. Król jestem!
— Zdetronizowany tymczasem — szyderczo młodszy wtrącił. — Zapewne nieudolny. Dużo teraz pewnie żydów mówi: moja Lipowa! Co? Lepiej, że o Warszawie tysiące myślą.