— Może być — machinalnie Drzewiecki potwierdził, z myślą gdzieindziej zajętą i posmutniałą twarzą.
Usiadł znowu podczas rozmowy i znowu końcem noża cyfr kolumny wycinał na polowym stole.
— Twoja apoteoza wsi nie tłumaczy mi jednak wcale, co znaczy ten... ta, południk, południkowa... Jakeś to powiedział?
— Południca. To cała historja i stara. Byłem wtedy młody, nie, byłem dzieckiem. Po dwuletniem studjowaniu piątej klasy gimnazjum, z kiepską promocją, leniwy, niedbały, z zamiarem porzucenia szkół, przyjechałem na wakacje do domu. Folwark był obdłużony, ale jeszcze szychem świecił, ojciec skłopotany i słaby nie miał czasu mnie musztrować, matka nie żyła. Rozpróżniaczyłem się do reszty, zacząłem na wzór starszej młodzieży zbijać bąki, romansować, włóczyć się z baliku na jarmark, z polowanka na karty. Miałem już ośmnaście lat. Wstydziłem się munduru i książki, udawałem skończonego człowieka.
Pewnego ranka, po niedospanej nocy, zgrany, zhulany, z nudą, nieodstępną pustej zabawy następczynią, powlokłem się do ogrodu, z romansem francuskim w ręku, nie wiedząc, jak zabić czas do wieczora. Dzień był jak dzisiaj skwarny, duszący, sen kleił powieki; ziewałem, aż mi łzami zachodziły oczy. Minąłem sad, szpaler leszczynowy zawiódł mnie aż w sam zakątek, gdzie rosły warzywa i gdzie niski tylko płot z żerdzi oddzielał ogród od pól. Na zagonach kwitły maki, stulone od skwaru, kmin i koper wydzielały ostrą woń, gdzieniegdzie stały olbrzymie słoneczniki. Oparłem się o płot i wyjrzałem w pole. Wyglądało jak sztandar trójkolorowy: żółto-czerwono-siny. Mego królestwa barwy stanowił na prawo łan dojrzewającej pszenicy, w lewo szmat kwitnącej koniczyny, środkiem pas najwęższy, lnu w kwiecie.
Ładne to było, ale najbardziej zajęła mnie w tej
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/139
Ta strona została przepisana.