Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/140

Ta strona została przepisana.

chwili kobieta samotna, której czerwona chustka kraśniała jak mak wśród lnu. Pełła swój zagon, pełła w ten upał piekielny, niczem nieosłonięta od słońca, schylona, potem oblana i śpiewająca. Nie pojmowałem w tej chwili, jak można chcieć i móc pracować! Potem zacząłem rozmyślać, co to za kobieta, czy znajoma, czy młoda, czy ładna... Melodja jej smętnego śpiewu działała na mnie rozmarzająco. Zbliżała się w moją stronę i wreszcie poznałem ją po żywych oczach na starej twarzy, po kosmykach siwych włosów, wymykających się z pod chustki, po wysokiej, trochę zgarbionej postaci. Była to stara Tekla, matka gumiennego, dawna moja piastunka. I ona mnie spostrzegła. Podniosła się i powitała z przyjaznym uśmiechem:
— Dobry dzień, paniczu!
— Dobry, babko, ale zanadto gorący — odpowiadam. — Jak możecie na takiem słońcu wytrzymać?
— Eee, starego słońce ledwie grzeje, paniczu!
— A czy to niema komu was, babko, wyręczyć? Toć zgroza, że was dotąd robotą mordują! Niechby wnuczęta robiły, a wamby trzeba spocząć. Ot, prześpijcie choć południe i najcięższy upał.
Stara brodę pięścią podparła i energicznie głową potrząsła.
— Eee, co też panicz mówi! Któż widział spać w polu o południu? Toć południca zdybie i głowę usiecze jak źdźbło.
— Co za południca? — pytam.
— Nie w złą chwilę wymówić, to taki upiór. Boginka, czy wiedźma. Nie daj Boże ją spotkać śpiącemu! Miedzami idzie, łanami, strugami. Żeby się w najgęstsze zboże wszyć, wynajdzie. Chodzi i roboty człeczej dogląda. Mówią, że od Boga jest, niby wójt.
— A ładna ta boginka? — pytam ze śmiechem.
— Powiadają, że jak przodownica wygląda, w najbielszy len odziana, w kłosach na głowie, z sier-