tłumaczy i ona go nie zaczepi, bo różne ludzie ziemi potrzebne, różnie pracować można. Ano zagadki tylko trzeba odgadnąć. Bo to, paniczu, na świecie żyjąc, trzeba albo dobrym być, albo rozumnym, to człowieka żadna zła moc nie ukąsi. Naprawdę, złe moce chodzą między żywymi, choć panowie w to nie wierzą. Śmieje się panicz ze starej i jej gadek? Nie powiem już nic więcej.
Nie słuchając moich uprzejmych protestów, Tekla zostawiła mnie samego i schyliła się znowu nad zagonem. Wybierała dalej źdźbła ziela z pomiędzy sinych kwiatków, rozchylając łodygi ostrożnie, prawie pieszczotliwym ruchem. Śpiewała dalej powolną, tęskną piosenkę, której urywek słyszałem, odchodząc:
Rodź, Boże, rodź dobry —
Len biały, bielutki,
Spal, słonko, spal jasne —
Złe zielska i smutki!
Położyłem się w bujnej trawie pod cieniem szpaleru, otworzyłem książkę, chciałem czytać. Ale upał odbierał mi nawet zdolność zapamiętania treści ostatniego wiersza. Wpatrzyłem się wpół już sennie w olbrzymi słonecznik naprzeciw mego legowiska i zasypiałem, ukołysany ciszą. Słonecznik miał kwiat najokazalszy u szczytu, dwa trochę niżej. Jaskrawa ich złotość, zda się z rozkoszą pożerała olśniewające słońca promienie. Stał jak w ekstazie, ku niebu zwrócony, czciciel rozkochany w bóstwie. Słonecznik ten w moich oczach rozmarzonych pozostał ostatnim obrazem, jak bajka Tekli ostatniem wspomnieniem. Spałem już, a wciąż go widziałem, tylko że powoli przechodził sam w krainę czarów i nadzwyczajności. Kwiat wierzchni zrobił się wiankiem ze zbóż, dwa niższe zmieniły się w dwie dłonie; jedna pełna kłosów, druga zbrojna w sierp krzywy, z którego słońce krzesało iskry. We śnie niczemu się nie dziwi, więc znajdowałem zupełnie naturalnem, że z pod tego