Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/147

Ta strona została przepisana.

cać, trząść i rozcierać i zdziwił się, gdy wywołał wreszcie krztuszenie i natychmiast potem wymioty.
— Ot zaczaiła się dusza! — mruknął. — Trza zawieźć do chaty. Odejdzie do nocy.
Złożył go do czółna i wiosłować począł. Byli na środku rzeki, czerwonej od zachodu, gdy topielec oczy rozwarł, błędnie się rozejrzał, spotkał utkwione w sobie źrenice chłopa i spytał jakby ze zgrozą:
— Kto wy?
— Ryby łowił przy moście, jak pan spadł. Podpłynął, wyciągnął w porę. Do chaty zawiozę.
Uratowany począł się trząść jak w febrze, oczy znowu zamknął, wyczerpany.
— Zmarzł z lęku — pomyślał chłop.
Ściągnął ze siebie siermięgę i przykrył go.
Gdy czółno przybiło do «ostrówka», musiał go znowu dźwigać i wlec do chaty. Zmordowany, gdy go ułożył na pomoście z desek przy piecu, gdzie sam sypiał, pokręcił głową markotnie.
— Coś z nim źle się dzieje — pomyślał — ciężki jak ołów i nie patrzy. Może co sobie odbił we środku z impetu. Ciepła mu trzeba.
Napalił w piecu, przystawił do ognia garnek z kaszą, leżącego okrył kożuchem i filozoficznie czekał dalszego losu. Będzie żyć, to sam o sobie pomyśli, a umrze, no to trzeba będzie dobrnąć na plant kolei, do ludzi i zdać sprawę.
Wolał to pierwsze, bo i ambaras mniejszy i taki pan pewnie wynagrodzi i żadnej ciąganiny po urzędach nie będzie. Wziął się tedy do roboty. Złowione ryby płatał, nizał na łozowe witki, gotował do suszenia, gdy garnek zakipiał, spożył wieczerzę. Na dworze ściemniało, przygasł i ogień, niczem niezmącona letnia cisza nocna ogarnęła pustkę. Chłop zatlił suchą drzazgę i poświecił na posłanie. Człowiek leżał nieruchomo, ale oczy miał otwarte, tępe i patrzał na sufit. Na blask odwrócił je i rzekł: