Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/149

Ta strona została przepisana.

puste kąty ogarnął czerwono płomień ognia, potem srebrem osnuł miesiąc. Ciszę przerywało chrapanie chłopa, czasem głuche stęknięcie obcego, który nie spał, objęty grozą wewnętrznej, dusznej męki. I tak upłynęła noc pierwsza.
Nazajutrz rano chłop znowu zajrzał na posłanie pod piecem. Obcy nie spał, ale spojrzał bezdusznie i słabo się odezwał.
— Zostaw mię w spokoju. Zapłacę ci za gościnę.
— Możeby pan co zjadł?
— Nic nie chcę. Pić mi daj.
Chłop podał mu wody ciepławej, rzecznej, w kubku blaszanym, cuchnącym rdzą i rybą.
Chory przełknął raz i wzdrygnął się z obrzydzeniem. Potem znowu oczy zamknął i po chwili milczenia rzekł:
— Mógłbyś pójść, czy popłynąć do stacji kolei?
— Po wódkę, czy herbatę?
— Nie. Wysłać depeszę i poczekać na odpowiedź.
— Jak zaraz popłynę do mostu, to popołudniu wrócę. Ale na stacji tej bliskiej niema bufetu. Wódki to może po znajomości dostanę, ale herbaty, to chyba troszkę naczelnik da.
Sięgnął do kieszeni, wydobył przemokły pugilares, wyszukał jakąś kartkę papieru, ołówek, nakreślił słów kilka. Chłop ujrzał, że w pugilaresie było dużo pieniędzy i wyprostował się z szacunkiem.
— Migiem się sprawię, proszę jaśnie pana — rzekł, biorąc papier i pięciorublówkę. — Niechby pan pieniądze przesuszył na słonku i odzienie też ściągnął ze siebie. Jak wrócę to upiorę w rzece.
— Ruszaj żywo i wracaj z odpowiedzią.
Chłop wziął wiosło z kąta i poruszony widokiem pieniędzy, parł łódkę, ile miał sił. Gdy się znalazł na stałym lądzie, chyżo też pomknął do stacji. Ale w ciągu drogi zdecydował, że najlepiej o wy-