Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/15

Ta strona została przepisana.

kuło. Chwytałem się i roboty i szukałem śmierci. A męka nie wyszła ze mnie i nie wyjdzie, aż z życiem chyba.
Czoło jego nabiegło krwią. Słowa płynęły to cicho, to namiętnie, z żalem, to z rozpaczą. Ręce założył na piersi w pięść i cisnął tę moc straszliwą, co w niej huczała, jakby sam siebie chciał zadławić, zabić, poszarpać ten głód zmiany wrażeń, tego ducha niespokojnego a burzliwego.
Zmęczony urwał i ciężko dyszał, wodząc oczyma po ścianach lepianki. Ratunku, zda się, w nich szukał i politowania.
Mularzowa słuchała, nie przerywając. Kobieta to była uczciwa, surowa dla siebie i innych. Cnotę uważała za obowiązek, obowiązek za jedyne dobro i zadanie. Więc człowiek ten, który żadnego obowiązku nie uszanował, żadnej cnoty nie posiadał, wstrętnym jej był.
Ale to chłopak jej był, najmłodszy, jedyny teraz.
Stal przed nią wychudły, obdarty, głodny pewnie. Deszcz go przejął i chłód. Wypędzi go, więc pójdzie sobie dalej szukać kąta i łyżki strawy u obcych, jak żebrak. Ktoś mu z łaski rzuci chleba kawałek i złoży gdzieś na nocleg, na cudzej ławie, swą głowę ciemną i kędzierzawą, która niegdyś usypiała na jej kolanach.
Matczyne wnętrzności wstrząsnął żal i smutek. Spojrzała ukradkiem na niego.
— To iść się zabierasz? — wymówiła cicho.
— Pójdę — odparł głucho. — Noc i deszcz, nikt mnie nie widział, jakem przyszedł, nikt odchodzącego nie zobaczy. Nie zakłócę wam, matko, spokoju, nie wspomną wam ludzie złego syna. Pójdę już.
Zawahał się, wreszcie zbliżył się do niej i padł do nóg.
— Oj, matko! Nie patrzcie tak źle! Jabym życie dał, żeby naturę odmienić, a nie mogę, nie mogę!...