gnął się z ławy, chwilę siedział, pasując się z okropną niemocą, wreszcie wstał, podszedł do okna, otworzył. Sikorka z radosną pieśnią śmignęła na wolę, a ze dworu sunęło do izby wonne, letnie powietrze i rzeźwość rzeki.
Człowiek nie wrócił na posłanie, usiadł na ławce, podał swą zbolałą głowę tej fali słońca, ciepła, mocy natury i ogarnął go sen. Matka ziemia głaskała go miłosnemi dłońmi, kołysała szeptaną gadką traw, szuwarów, poszumu boru, mruczenia pszczół dzikich bartnych i niefrasobliwego ptasiego szczebiotu.
W słońcu rozgrzane balsamy i żywice woniały, a błękit spokojnego nieba, wszystkie tony zieleni łąk i łóz zabarwiły widmo oczne, starły szarość i błotną krwistość poprzednią. A w uszach zapanowała majestatyczna nuta fal, królewska nuta przyrody. Słońce zatoczyło wielki swój letni łuk, i ubrało się w czerwień, gdy głos ludzki zbudził śpiącego.
— Panie, jasny panie, telegrama!
Chłop stał nad nim z papierem w ręku.
Zdaleka, jakby z zaświatów, wrócił duch do jawy, nierozumiejący, bez wiedzy. I nagle jak łuna pożaru objęła błękitne widziadło. Sięgnął ręką po tę wieść grozy i nie czytał. Poco? Zabił człowieka, przyjaciela. Umarł. Poco pytał o ten pogrzeb? Poco? A chłop układał na stole miedziaki i mówił:
— Może pan się poswarzy, ale ja kupił herbaty i wypił wódki; niedużo, za półzłotkę, a potem się skusił, jak zobaczył u stróża świeży chleb i wziął za całą złotówkę, a tu wszystka reszta.
Na koszlawym stole położył wielką skibę razowca i nakrył go z uszanowaniem płachetką zgrzebnego płótna. Potem zaczął rozpalać ogień i gwarzył.
— Chleb jeszcze mam, ale już miesiąc, jak leży w sieni na półce i skwitł, a ten to prosto z pieca. Próbowałem, smaczny na dziwo. Zaraz nagotuję za-
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/151
Ta strona została przepisana.