Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/157

Ta strona została przepisana.

— I jakże ci poszło? — spytał obcy.
— Bóg dał, potrafiłem. Matka biła, sokół baba, duża, mocna, małomówna, jak nigdy baby nie bywają. Mnie też wzięła w ręce robota, mus, i taki hambit: że ja mały a gospodarz. Jak pierwszy raz jarzmo włożyłem na byka, a sochę na jarzmo i wyszedłem w pole między oracze, to taką fanaberję czułem, jakby mnie wójtem obrali. A z lęku, żeby się z mej roboty nie naśmiali, to zebrałem w siebie taką siłę, taką ryzykę, że, myślałem, żyły z pod skóry wyskoczą.
A najbardziej się lękałem, czy byki mnie posłuchają, za gospodarza przyjmą. Byk oracz ma wielki rozum. Broń Boże, poczuje głupie ręce, słabe plecy!
Chłop się uśmiechnął na te wspomnienia.
— Ale cię przyjęły, nie poznały się?
— Bo ja się zrobił od nich chytrzejszy. Myślę; ja nie umiem orać, a wy umiecie — to wy mnie uczcie! Ani krzyczał, ani poganiał, ani tuzał. Żyły napiął na rękojeściach sochy, trzymał, pogwizdywał, niby świadomy rataj, na zawrocie przeniósł, założył, oszukał byki; one mnie nauczyły, po ojcowsku brózdy się pilnują. Dziwowali się ludzie, mówili: nieboszczyk sierocie woły prowadzi!
A i pomnę lato też Pan Bóg dał na cudo, na dziwo, na sierockie szczęście. Jak zasieli ludzie i ja wyjechał w pole ze ziarnem. Przybiegła matka, opasała mnie siewną płachtą, nasypała zboża, zdjąłem kapelusz, stanęli my na pierwszym zagonie, zmówili Ojczenasz, pobłogosławili, wspomnieli nieboszczyka i poszedłem w brózdę.
A serce to się tak tłukło we mnie, jak ptaszek, jak do chaty z przypadku wleci. Matka została na miedzy i patrzy i uważa a sąsiedzi się też przyglądali ze swoich zagonów. A mnie gorącość do oczu biła i tak się staram, jak ojciec uczył, garść ziarna