Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/159

Ta strona została przepisana.

Ale mnie i miarki z niego szkoda było oddać. Wysypałem w żarna, stanąłem mleć, choć ze zmęczenia trzęsły się ręce i palce odpadały od mlona. I tak doprowadziłem ten mój pierwszy sierocy chleb od nasienia do dzieży. I takiego smaku, jak w nim, to potem tylko jeszcze dwa razy wżyciu smakowałem!
Chłop przestał, zdziwiony nieruchomością obcego. Oparty o ścianę z przymkniętemi oczami zasnął może po męce tych dni, a może osłabł. Ogieniek dawno wygasł na skraju pieca. Chłop przyłożył parę szczapek.
— Możeby pan już spoczął — rzekł zcicha.
Wtedy się gość ocknął, spojrzał na płomień.
— Ja spoczywam. Tak mi dobrze. Powiedz dalej więcej o tym Chlebie.
— To niech pan dozwoli lulkę zapalić. Z łaski pańskiej tytoń jest.
— Pal bracie i gadaj!
— Ten drugi, ciężko doczekany chleb, szmat później był. Matka pomarła, u mnie żonka trzeciego syna karmiła. Urodzaj tego roku był taki bogaty, że starzy ludzie takiego nie pamiętali. Po siewach już było, jesienią, baby się lnem zabawiały.
Jednej nocy spałem mocno, bo po drwa jeździłem daleko i zmordowałem się, aż tu ktoś w szybę tłucze, coś woła. Schwyciłem się z ławy: w oknie łuna, a na dworze już krzyczą: gwałt, gwałt, sioło gore! Porwała się żona, pobudziły się dzieci, wylecieliśmy na dwór bosi, w koszulach tylko; ehe — już sąsiada gumno się pali.
Żona porwała poduszkę, kołyskę z dzieckiem, ja skoczyłem do chlewu, do bydła, a tu już nasza stodoła w ogniu. Wypuściłem byki, rozumne, a krowa od cielęcia ani rusz. Jeszczem czas miał to cielę wypchnąć i ją gwałtem, a ogień wpadł na strzechę. Wicher wierzeje zatrzasnął, została jałowizna, owce, kobyła źrebka dwuletnia — przepadły.