Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/160

Ta strona została przepisana.

I takeśmy zostali: pięcioro dusz, bosych i gołych na tej pogorzeli.
— Nie dostaliście ubezpieczenia ogniowego?
— Dali trzydzieści rubli z gminy. Oj, panie! Pieniądze ognia nie zapłacą. Piętnaście lat ja ten pożar odrabiał. Trza było byki i krowę sprzedać za byle co, kobieta się rozchorowała, dziecko zmarło, zimowaliśmy, jak bydło, w szopach u tych, co zostali; trza było żebrać, a najbardziej głodem przymierać. Taki rok przebyć, to jak innych dziesięć.
A i starego pana we dworze nie stało, pomarł, nie było do kogo po ratunek iść. Komisarz rządził za młodego, który nigdy nawet do tych majątków nie zaglądał. Poszli my do komisarza, ręce rozłożył: Ja sługa. Dostańcie od pana kwit, dam drzewa, zboża, sam nie mogę. A gdzie było szukać tego pana, po świecie? Doradził komisarz, żeby prośbę słać. Napisał pisarz, podpisał się, kto umiał, a każdy za siebie krzyż postawił i posłali. Czekaliśmy odpowiedzi, jak wiosny, ale i dotąd nie przyszła. To, panie, ten chleb, cośmy zebrali po tej nędzy, tom go jadł i z radości łzy razem łykał, że już on mój, własny, nie kupny, nie proszony, nie wyżebrany.
I znowu roki biegły. Chłopcy porośli, ciasno się zrobiło i w chacie i na polu; wzięła się swarka i w jakiejś bitce z sąsiadem syn starszy jego chłopca kijem po głowie zdzielił, że omal nie został na miejscu. Zrobiła się sprawa, miał chłopak mój na rok do więzienia iść. Myślę: on młody, szkoda i strata, między aresztantami aresztantem się zrobi i niesława i zagubienie duszy. Więc jakoś świadków uprosiłem, na mnie donieśli i poszedłem za syna na pokutę.
Oj, chleb tam, panie, gorzki i cuchnący, w gardło nie lezie, a nuda kości przejada. To jakem swój czas odbył, zdało się, z piekła się wyrwał. Na jesieni puścili, ciemnym wieczorem do wioski doszedłem. Słucham, węszę, bo ćma była i deszczyk siekł. Słyszę